Michał Boym – Polak na chińskim dworze

Wtorki i czwartki to dni tygodnia, gdy na mieście najwięcej się dzieje. Jeśli chodzi o kwestie intelektualne, bo co do imprez typowo towarzyskich, to nie wiem 😊

W ten wtorek także nałożyło się kilka fajnych spotkań – o historii alternatywnej, o tym jak depresja wpływa na całą rodzinę, o postaci Adolfa Dymszy. Ja jednak przeszłam się do Muzeum Azji i Pacyfiku na spotkanie autorskie z Agnieszką Couderq, autorką powieści o jezuicie Michale Boymie. Głównym powodem była możliwość spotkania się z moim kolegą, z którym nie widzieliśmy się chyba od dwóch lat.

Temat nie był wybrany, przez żadne z nas, ze względu na fascynację światem jezuitów, ale zainteresowanie Azją i Chinami. Bo Michał Boym był Polakiem, który w XVII wieku dotarł z delegacją do Chin, zawarł bliskie relacje z ostatnim cesarzem dynastii Ming, był wplątany w sieć układów politycznych, które niestety dla niego doprowadziły do upadku dynastii chińskiej, a rozpoczęcia rządów dynastii mandżurskiej Qing. To przy okazji nasunęło mi myśl, że po przeczytaniu „Historii Japonii”, nastąpił fajny czas na „Historię Chin”, bo większość tych smaczków politycznych to dla mnie trochę nowość. Boym powrócił do Europy, potem ponownie do Chin, nie chcą opuszczać cesarza odchodzącej dynastii w potrzebie, ale w drodze, z wycieńczenia pożegnał się z życiem, a jego grób jest nieznany, bo odszedł w drodze, gdzieś pomiędzy miastami.

Trzeba także dodać, że Michał Boym był autorem, własnoręcznie ilustrowanych trzech publikacji – „Medicus Sinicus” o medycynie chińskiej, „Magni Catay” o geografii i sytuacji ekonomicznej Chin i ich prowincji oraz „Flora Sinensis” o bogactwie przyrody Chin. Jak to bywa z polskimi dokonaniami, on i jego dokonania zostały zapomniane.

Aż słuchałam tego wszystkiego z niedowierzaniem. Jeśli to wszystko prawda, to świetnie, że doczekał się wreszcie upamiętnienia.

O mitologii greckiej nie mitologicznie

W Muzeum Literatury odbył się wczoraj świetny wykład.

Zacznę od tego, że zaliczyłam falstart 😊 Pracując zdalnie, czasem do 17:00 (ze względu na jakieś wyjścia do lekarza), czasem miesza mi się czas. We wtorek, pracowałam do 17:00 i szybko wyszłam do Muzeum. W środę do 16:00 i poszłam na zakupy. Wczoraj, ponownie skończyłam o 16:00 i odruchowo, niczym półślepy koń, szybko wyszłam na wykład. Dopiero w Muzeum Literatury, uświadomili mi, że jestem ponad godzinę wcześniej. Co tu robić? Mogłam poczytać na ławce, na Starówce, ale przypomniałam sobie, że przecież w czwartek jest wstęp wolny do Muzeum Warszawy, które to mam przed sobą! I poszłam sobie pooglądać wystawy czasowe 😊

Wracając do wykładu – „Jak starożytni próbowali racjonalnie wytłumaczyć mitologię?„ wygłoszony przez prof. Dr hab. Mikołaja Szymańskiego. Wykład czysto akademicki, staroświecki, bez prezentacji, slajdów, zdjęć, sama opowieść wykładowcy. Na szczęście, zaplanowana na godzinę, więc było wystarczająco długo by utrzymać uwagę i wystarczająco krótko by nie zanudzić. Profesor potrafił przez cały czas utrzymać uwagę słuchaczy. Ciekawe jest w ogóle, że starożytni nie byli tacy dziecinnie naiwni jak nam się wydaje i nie uznawali mitologii za wyraz realnego sacrum. Próbowali poddać mity racjonalistycznej dekonstrukcji.

Herodot (V wiek p.n.e.) wspominał o opowieściach Persów, dla których mity greckie, historie uwodzeń przez Zeusa i porywań jego kochanek, to przetworzone doświadczenia wzajemnych porywań księżniczek – z Grecji do Azji i z Turcji na Kretę.

Dla Euchemerosa (IV wiek p. n.e.) autentycznie, dawno, dawno temu żył kiedyś król Uranos, którego wnuk, Zeus, w dowód uznania ogłosił bogiem. Wkrótce krąg osób, które dostąpiły zaszczytu bycia bóstwem się rozrósł, mogli też okazać się nimi śmiertelnicy za wielkie dokonania, góra Olimp istniała naprawdę. Z czasem, wszystko to zamieniło się w mit.

Jednak, pozamiatał niejaki Palajfatos w swoim dziele „O rzeczach niewiarygodnych”, gdzie przedstawił rozsądne wyjaśnienia wielu mitów i postaci z mitologii. Profesor streścił kilka z nich, ale miejsca tu nie ma by tak się rozpisywać, sobie robiłam notatki. Podam dwa przykłady. Centaurzy, pół człowiek-pół mężczyzna – w pewnej krainie byki pustoszyły okolicę, władca ogłosił nagrodę dla tego, kto je wygoni i pojawili się mężczyźni jeżdżący oklep na koniach, dotąd jeżdżono tylko rydwanami i nikt nie próbował ujeździć konia. Dlatego, wojownicy stali się w pamięci ludności bohaterami pół ludźmi-pół koniami. Albo mit o Minotaurze, stworze spłodzonym przez zakochaną w byku królową Pazyfae, żonę króla Minosa – król był chwilowo niedysponowany, a królowa zakochała się w dworzaninie Taurusie (byk), gdy urodziło się dziecko, król wygnał je razem z dworzaninem, Minotaur, gdy dorósł nękał te ziemie z zemsty, stał się morderczą bestią.

W późniejszych wiekach, tematem zajęli się stoicy i to z typowo filozoficznym zacięciem, więc słuchanie o tym trochę męczyło 😊. Do dyskusji o filozofii trzeba mieć nastrój. Generalnie, mity to przetworzone cechy sił natury i przyrody. Taki Lucjusz Anneusz Kornutus (panowanie Nerona) zawile, leksykalnie tłumaczył zależności w typie: Kronos to jak Chronos, czyli czas, a czas jak Kronos pożera nasze życie i je wypluwa. Z kolei Fulgencjusz (III/IV wiek n.e.) budował alegorie w oparciu o postacie bogów – np. trójząb Neptuna to wyraz połączenia natury płynnej, płodnej, nadającej się do picia. Sami widzicie, że bez wina nie rozbierzesz.

Ciekawa jestem, jaki był odbiór przez współczesnych tych teorii? Czy uważali to za atak na świętość, czy za jedną z rozrywek intelektualnych.

Zapomniana żydowska kinematografia

Z wczorajszego wykładu i pokazu wyszłam z mieszanymi uczuciami. Tematem były żydowskie filmy o Warszawie w latach 1945-1948, czyli Seminarium Warszawskie w Muzeum Warszawy. Byłam bardziej nastawiona na oglądanie, nie słuchanie. Opowieść była nawet ciekawa, ale z dużą ilością nowych dla mnie faktów. Nie byłam w nastroju, mój mózg nie miał ochoty na przyswajanie 😉 W tym wieku, mam prawo 😉

Jednak ciekawą sprawą jest istnienie takiego zjawiska, jak filmografia żydowska. Nie zetknęłam się dotąd z tym. A przecież, Żydzi byli drugą mniejszością narodową w przedwojennej Polsce i mieli własnych reżyserów, wytwórnie filmowe i filmy kręcone w jidysz. Po wojnie, sytuacja mocno się zmieniła jeśli chodzi o statystykę, ale twórcy wrócili do kraju. Przynajmniej na jakiś czas. Filmy były kręcone, tylko że nie za bardzo kto mógł je oglądać – film w jidysz obejrzy tylko Żyd, a stowarzyszenie zarządzające klubami żydowskimi i salami kinowymi nie było zainteresowane. Za granicą także nikt się tymi filmami nie interesował w takim zakresie, by koszty produkcji się zwróciły. Plus cenzura czasowa – po 1948 roku wszystkie dziedziny sztuki zostały przejęte przez zasady socrealizmu.

Z tamtych czasów, zachowało się kilka tytułów, urywków. Mogliśmy je teraz obejrzeć. Być może jako niewielka grupka osób w tym kraju. Bo, powtórzę, nikt już – poza grupką badaczy – nie pamięta już, że w Polsce kręcono żydowskie filmy w jidysz.

Magia kina, cz. 4

I wreszcie ostatni dzień, nie festiwalu, ale festiwalu dla mnie. Sobota. Najpierw obudziłam się, po tym morderczym piątku, ledwo żywa i ledwo trzymająca się na nogach. Na swoje usprawiedliwienie, dodam tylko, że dołożyły się do tego hormony. Rano musiałam jeszcze pojechać z Młodą do lekarza, ale po powrocie szybko odgrzałam coś do jedzenia i jeszcze padłam się zdrzemnąć.

Bo w sobotni wieczór, obie z moją córką, wybrałyśmy się do kina. Przeglądając program Timeless Film Festival Warsaw, zauważyłam, że jest tam sporo anime, ale też w sekcji „Japonia 1954” pojawił się film, który mógł ją bardzo zainteresować – „Godzilla” Ishiro Hondy. Pierwsza, oryginalna, prawilna Godzilla. I to na ten film poszłyśmy. W dodatku, wzruszyłam się w duchu, że moja córeczka jest na swoim pierwszym festiwalu filmowym.

Godzilla to lata pięćdziesiąte XX wieku w pigułce. Na świecie trwa „zimna wojna”, ludzie nie otrząsnęli się jeszcze po okrucieństwie ostatniej wojny, cały czas są przygotowani na to, że wybuchnie kolejna, a nawet nie zdąży wybuchnąć, bo wszystkich zmiecie bomba wodorowa. W Japonii, dodatkowo, trwa jeszcze groza bo zbombardowaniu Hiroshimy i Nagasaki. Pięćdziesięciometrowa bestia, która wynurza się z dna najgłębszych oceanów, obudzona testowymi wybuchami bomb, to uosobienie tych wszystkich strachów.

W odbiorze aktualnym, ta historia odnosi się także do konsekwencji katastrofy klimatycznej.

Oczywiście, dziś – po siedemdziesięciu latach – część akcji wydaje się naiwna i nie trzymająca się kupy jeśli chodzi o kwestie naukowe. Jednak, to klasyka.

Magia kina, cz. 3

Piątek był bardzo wyczerpującym dniem w ostatnim tygodniu. Po pierwsze to piątek, po dniach wyjścia na filmy i wykłady. Najpierw, pobudka o 5:00 by wysłać córkę na 7:10 do szkoły. Potem, do biura na 8:00. Osiem godzin pracy. Po pracy, miałam w planach szybko wpaść do domu na pół godziny, odświeżyć się, ale nie wzięłam klucza, a Młoda wyszła do koleżanki. Posiedziałam chwilę na schodach, by odsapnąć i pojechałam do kina. W końcu, byłam po czterech kawach, co mogło pójść nie tak.

To mój kolejny dzień na Timeless Film Festival Warsaw. Tym razem, wybrałam coś tak ciekawego, jakim jest kinematografia japońska z 1954 roku. W dodatku, pierwszy z filmów był komedią romantyczną… Japońska komedia romantyczna, to trochę dla mnie oksymoron. Zaskoczenie było niezwykle pozytywne, bo „Wschód księżyca” … okazał się być uroczym, zabawnym, lekkim filmem. Okazało się, że spięci i zamknięci w sobie Japończycy także mają swoje uczucia, obawy, lęki oraz różne temperamenty. To historia o trzech siostrach mieszkających z ojcem i drodze każdej do jej własnej miłości. Szczęśliwej drodze. Nikt po drodze się nie zabił. Nietypowe, jak na Japonię 😉

Po pierwszym filmie, miałam pół godziny na podjechanie do drugiego kina, na kolejny film. Zaczynał się o 21:00. To „Głos góry”, który mogłabym określić, jako dramat społeczny i także kino kobiece. W dodatku, wydaje mi się, że zakończenie historii było nietypowe jak na nie tylko ówczesną Japonię, ale także kulturę zachodu. Mamy tutaj młode stażem małżeństwo, które mieszka z rodzicami męża. Ona jest słodka, usłużna, kochana i oddana. Niczym dziecko – to określenie męża. Jest tak bardzo oddana teściom, że jej relacja emocjonalna z ojcem męża jest silniejsza niż z własnym mężem. Nie będzie to zaskoczeniem, jeśli okaże się, że mąż ją zdradza. Ponownie, mimo, że dramat, mimo, że japoński, jakoś nikt nie umiera. Zakończenie jest smutne, ale jednocześnie szczęśliwe. Nie wiem, czy ktoś jeszcze trafi na ten film, więc pozwolę sobie je wyjawić – młoda mężatka opuszcza męża, odcina pępowinę od teścia i postanawia rozpocząć życie od nowa. Robi to, na co nie może zdecydować się jej szwagierka, która co chwila odchodzi dramatyzując od męża i zaraz do niego wraca.

Wartością dodaną tych filmów były przepiękne krajobrazy i smaczki kulturowe (choć niestety w czerni i bieli). Górzysty, pokryty lasami krajobraz Nara, czy podtokijskiego miasteczka, tradycyjne domki z przesywanymi drzwiami, matami, niskimi stoliczkami, ludzie ubierają się w europejskie ubrania, ale w domu najczęściej przebywają w kimonach.

Dla mnie była to sztuka wchodzenia w obcą kulturę, gdzie mój mózg pracował by zapamiętać imiona, dopasować je do osób i być przekonanym, że rozróżniam poszczególne postacie. Co ciekawe, kobiety były dla mnie każda odrębna i inna, to męscy bohaterowie, czasami wydawali się podobni.

Zobaczyłam nowe zakamarki Japonii – kraju, w którym kobiety mają swój głos.

Do domu dotarłam po 23:00. Padłam.



Magia kina, cz. 2

W ostatnich dniach działo się sporo rzeczy i choć padałam z nóg, to wpływało to też na zdolność do wypowiadania się pisemnie.

Nadganiam wspomnienia. W czwartek, byłam ponownie na pokazie w Muzeum Warszawy na filmach w ramach Timeless Film Festival Warsaw. Była to seria krótkich dokumentów o przedwojennej Warszawie, Polsce, niedawno odnalezionych, odrestaurowanych i dotąd pokazywanych tylko raz.

Pokaz można było tematycznie podzielić na trzy części. Tu nie będę już przypominać tytułów i autorów. Pierwsza część to dokumenty pokazujące Warszawę w latach 30tych. Jeden z nich „Stara Warszawa, Nowa Warszawa” pokazano ryciny, obrazy oraz ówczesne wersje tych budynków. Ciekawie było na to patrzeć, wiedząc, że owa Nowa Warszawa, to dla nas już bardzo Stara Warszawa, a w tych samych miejscach ponownie zaszły zmiany.

Drugi bloczek filmów, to obchody dwudziestolecia odzyskania niepodległości przez Polskę, obchodzone hucznie i z pompą na Zaolziu, które z radością po ponad sześciuset latach wróciło do polskiej macierzy. Kiedy weźmie się pod uwagę, że właśnie Hitler zajął Czechosłowację, a Zaolzie sobie wzięliśmy, jest 11 listopada 1938 roku i to ostatnie takie obchody w II RP, to wszystko wygląda po latach bardzo ironicznie. Historia to przewrotna suka. Drugi dokument, to te same obchody, ale w Warszawie. Te wiwatujące tłumy, pochody wojsk, defilada, sunące czołgi – aż można przysnąć od patrzenia na te długie, długi kolumny. Nie dziwę się, że ówczesnym wydawano się, byli utrzymywani w przeświadczeniu, że Polska jest potęgą wojskową, a wojna nie grozi tak mocno uzbrojonemu narodowi.

Trzeci blok, to lekkie, zwiewne, krótkie prezentacje aktorsko-muzyczne ówczesnych gwiazd estrady. Zapamiętałam Grossównę, Jarosego, Halamę (jak ona świetnie tańczyła!). Cała ta radość świata, który za chwilę odejdzie na zawsze.

Magia Kina, cz. 1

Od poniedziałku, przez kolejne osiem dni, trwa w warszawie Timeless Film Festival Warsaw. To pierwsza taka edycja. Przegląd starszych filmów, od tych przedwojennych do sporo nowszych, dokumenty, pokazy filmów z muzyką na żywo (aż boli, że nie dostałam biletu na „Amadeusza” Formana z orkiestrą symfoniczną i chórem), z Polski i różnych stron świata. Nie wiem, jakie było zawsze kryterium doboru materiału, ale mają to być filmy niezapomniane. Bilet na jeden pokaz to 25,00 zł, więc nie mogłam za bardzo szaleć z wyborem.

Jednak, w ramach tego festiwalu, w Muzeum Warszawy, pokazywany jest cykl filmów dokumentalnych związanych z tym miastem, a wejście jest bezpłatne. Trzeba się tylko dostać. W środę, byłam na pół godziny przed seansem i udało się.

Pokazano kilka krótkich dokumentów. Najpierw jeden o warszawskiej Starówce w latach 30tych, „Z wędrówek po Warszawie” (Antoniego Nowosielskiego i Stanisława Rogowicza, rok 1932), która wcale nie była miejscem turystyczno-rekreacyjnym, a starym zakątkiem, z zaniedbanymi budynkami, zamieszkały przez ubogie rodziny. Potem była symfoniczna „Suita Warszawska” (Tadeusz Makarczyńskiego z 1946 roku) z muzyką Witolda Lutosławskiego, gdzie w trzech aktach, bez słów, tylko do muzyki mogliśmy zobaczyć poetyckie ujęcia ruin, odbudowę miasta i wreszcie rozkwitłe w nim życie. Widać, że socrealizm jeszcze nie powiedział nawet pierwszego słowa.

 Zaskakujący byli „Ludzie z pustego obszaru” (Kazimierza Karabasza i Władysława Ślesickiego, 1957 rok), gdzie pokazano północno praską młodzież. Pierwszy szok, to patrzenie na to miasto. Praga północ zmieniła się od tamtego momentu potężnie. Gdyby ten dokument obejrzała moja córka, nie poznałaby tej okolicy. Sama teza była ponura i przygnębiająca – młodzież nie ma planów, nie ma marzeń, nie ma ambicji i tylko się snuje w poczucie ogromnej nudy. Co prowadzi do coraz głębszego staczania się życiowego. 99% tych scen było zapewne improwizowanych, ale chyba generalnie pokazuje to pierwsze uderzenie nowej generacji społecznej, jaka się pojawiła, a jaką była młodzież. Już nie dzieci, którym można rozkazywać, jeszcze nie dorośli w pełni odpowiedzialni za swoje życie. Przedwojenne pokolenia są przerażone ich bezwolnością.

Spacerek staromiejski (Andrzeja Munka, 1958 rok) to ponownie muzyczny kawałek, bez słowa, o dziewczynce (tu córka Juliana Przybosia), która wraca uliczkami Starówki z zajęć muzycznych do domu. Wszystko dookoła jest rytmem i muzyką, a przy okazji widzimy nowo wybudowane kamienice Starówki, a także ruiny budynków nad Wisłą (chyba dzisiejszy Park Fontann), gdzie dzieciaki bawią się w wojnę.

Na koniec „Nie tylko o Modzie” (Marii Kwiatkowskiej z 1965 roku) – kilkunastominutowy przegląd z dwóch pierwszych dekad PRL, jeśli chodzi o zakupy, aprowizację, modę, wraz z czytanymi komentarzami kobiet, które żyły w tamtych czasach.

A po projekcjach, chętni mogli zostać na krótką dyskusję 😊

Instytut Dobrej Śmierci

Wczoraj, po pracy bez pośpiechu pojechałam sobie na ciekawe wydarzenie związane z rytuałami pogrzebowymi i pożegnania z bliskimi. Odbywało się w Muzeum Etnograficznym. W pierwszej chwili, weszłam do sali i się przestraszyłam. Zobaczyłam otwartą przestrzeń z wysokimi stolikami, ekspresy do kawy i talerze z ciasteczkami. Pomyślałam, że jest to jakieś otwarte spotkane, na którym ludzie rozmawiają pomiędzy sobą. A ja się totalnie do tego nie nadaję. Na szczęście, okazało się, że wydarzenie na które przyszłam jest towarzyszącym konferencji o zabytkowych cmentarzach i to część przestrzeni konferencyjnej.

Tuż obok była sala z krzesłami na spotkania. Na kanapach usiadła czwórka osób związanych z tych tematem – Agnieszka Beczek, pracownica domu pogrzebowego, także pisząca w sieci, Agata Malenda z Instytutu Dobrej Śmierci, pracująca także w hospicjum, Kuba Maria Mazurkiewicz tworzący grafikę związaną ze śmiercią oraz Paweł Grochocki m.in. śpiewak pogrzebowy. To była niesamowita rozmowa o tym, jak powoli zmienia się klimat wokół pogrzebów, ceremonii pożegnalnych, cmentarzy. To świetne, że w ogóle powstał Instytut Dobrej Śmierci zrzeszających właśnie osoby działające w tym temacie i edukujące. Choć nazwa brzmi ponuro, to przecież tyle religijnych osób modli się właśnie o Dobrą Śmierć. Po kilku dekadach, gdy ta była tematem tabu i momentem zmedykalizowanym, odspołecznionym, ponownie powraca się do jej oswojenia. Agata Molenda opowiedziała o tym, że była niedawno na pogrzebie pacjentki z hospicjum, gdzie na trąbce zagrano „Mydełko Fa”. Była to ulubiona piosenka zmarłej, która towarzyszyła jej w trakcie leczenia, przy zabiegach. Odprowadziła ją też w ostatniej drodze.

Padła tu też informacja o Planie Pogrzebu, co znowu jest kolejną rzeczą, która brzmi ponuro. Jednak, jeśli masz zaufaną osobę, której możesz to powierzyć, to fajnie jest rozpisać sobie, co by się chciało, by w trakcie tej ceremonii się działo. Osoby religijne nie mają chyba tych dylematów – wiedzą, że będzie czuwanie, potem msza, potem cmentarz, konsolacją, pieśni religijne w trakcie. Powstaje spora grupa ludzi, którzy wiedzą, że będą żegnani w świeckich domach pogrzebowych i tu lepiej się nie zdawać tylko na fantazję rodziny. Bo co mogą być bezradni, czy to z powodu smutku, czy też braku doświadczenia w tym temacie.

Coraz częściej postuluje się też o zmianę polskich przepisów prawnych sprzed niemal siedemdziesięciu lat, które mówią, że człowiek może być pochowany tylko w określonym do tego miejscu – czyli cmentarzu. Nie ma możliwości rozrzucenia prochów, trzymania urny w domu, czy zrobienia relikwiarzu. Co do dwóch ostatnich sposobów mam mieszane uczucia. Urna może się przewrócić, zostać zniszczona, pierścionek, wisiorek może się zgubić, zostać skradziony.

Ja miło się pisze o własnej śmierci tak hipotetycznie. Gorzej, gdy to się stanie realne.

Spotkania Japonii i z Japonią

Tydzień temu byłam na ciekawym wykładzie dotyczącym kontaktów Japonii z obcymi kulturami, a konkretnie „Tożsamość kulturowa Japonii, a spotkania międzykulturowe”, opowiadała prof. Ewa Pałasz-Rutkowska. Odbywało się to w Wydziale Kultury Ambasady Japonii, które to miejsce sprawia całkiem ciekawe wrażenie. Jest możliwość wypożyczenia książek, a na pewno przejrzenia ich na miejscu, a księgozbiór jest dość obszerny. Dodając te wykłady i pokazy filmów, to Japończycy bardzo fajnie starają się zaprosić do spojrzenia na swoją kulturę.

Wracając do wykładu i nie rozpisując się. Takich wpływów obcych kultur były trzy fale i każda miała swoje podobne etapy. Najpierw jest niepewność, niechęć wobec czegoś nieznanego, potem przełamywanie się, akceptacja, naśladownictwo, następnie dostosowywanie do własnych wzorów kulturowych (kto dziś pamięta, że ryż przyszedł do Japonii z Chin, jak miałoby wyglądać bez tego suchi!), aż wreszcie nasycenie, odrzucenie obcych elementów i mocne zamknięcie się w kręgu własnej kultury. Podejrzewam, że tak jest przy każdym zetknięciu z obcą kulturą na świecie, tylko, że w np. w Europie te zetknięcia są częstsze. Japonia to zamknięta, górzysta wyspa.

Pierwsza taka fala napłynęła w okolicach IV/III w. p.n.e. i trwała ponad tysiąc lat do VIII/XI w. n.e. Były to kontakty z Chinami i Koreą. Od razu pomyślałam, że jak stara jest cywilizacja i państwowość (szeroko definiowana) w Azji Wschodniej. Tam trwało rozwinięte życie, gdy w Europie upadał Rzym, warunki życia się uwsteczniały. I kultura Chin, Korei, Japonii trwa nieprzerwanie cały czas do teraz. To są już tysiące lat. Wtedy to spotkanie miało wpływ na kalendarz, wojskowość, medycynę oraz wpływ religijny.

Koło X w. Japonia zamyka się i nastaje wtedy między innymi epoka stylu kobiecego w literaturze. Chciałabym kiedyś lepiej się z tym zapoznać.

Kolejna fala przybyła z Europy – czyli w XVI-XVII wieku Portugalczycy, Hiszpanie, Holendrzy, Anglicy. Znaną nam historia z tych czasów jest historia Shoguna, powieść zekranizowana czterdzieści lat temu, którą zafascynowana oglądałam jako dziecko i ponownie nakręcona teraz. Czas poszukać powieści w bibliotece, bo Disney+ nie mam 😊 To spotkanie zaowocowało kontaktowani handlowymi, zapoznaniem się z bronią palną, kartografią, czcionką drukarską, chrześcijaństwem. I jak dowiedziałam się z innego wykładu, w innym miejscu – także architekrutą 😉

Połowa XVII wieku to ponowne zamknięcie się, wydalenie Europejczyków i okrutne potraktoeanie chrześcijan.

Trzecia fala to połowa XIX wieku do roku 1945, kiedy to ponownie do Japonii zawitali Europejczycy i Amerykanie z rewolucją przemysłową. Tak jak i wszędzie na świecie, czas zaczął się gwałtownie skracać, więc i poszczególne etapy następowały tu szybko po sobie. Nastąpiło przekonanie o Japonii jako kraju wyjątkowym, wybranym, w cesarz bezpośrednio pochodzi od bóstw. Szybko uznano, że ważniejsze jest poczucie dumy narodowej, która jest remedium na kryzys. Zaś przyczyną kryzysu jest zapożyczanie z Zachodu i odejściem od tradycyjnych wartości. Brzmi dość znajomo.

Ostatni, czwarty etap, to czas po 1945 roku. Najpierw okupacja amerykańska do 1952, potem westernizacja Japonii. Nie będzie zdziwienia, gdy już latach 70cyh zaczęto westernizację krytykować 😊

Może już czas na kolejne spotkania 😊

Końcówki kliszy

Wpadłam dziś do Domu Spotkań z Historią na omówienie zdjęć Zbyszka Siemaszki przez kuratorkę wystawy. Potem sama się przeszłam po salach.

Wybrano zdjęcia Warszawy z lat 50tych i 60tych. Reporterskie, dziennikarskie, ale mimo to pięknie wykadrowane artystycznie. Ulubionym elementem są ludzie, przechodnie.

Ta Warszawa sprawia wrażenie takiej czystej, estetycznej, spowitej jazzem. Świat pieszych, z niewielką ilością samochodów, pełno dzieci.

Można pomyśleć, że wtedy te zdjęcia wydawały się mało ważne, ilustracyjne. Dziś to zapis świata, który mocno się zmienił.

Tak jak stają się popularne zdjęcia miejskie z lat 90tych. Takie odpady. Nie te, na których jest osoba, zabytek plus osoba, sam zabytek.

Dla mnie to „efekt końcówki kliszy”. Zostawało jeszcze kilka zdjęć do zrobienia bardzo się chciało oddać już wszystko do wywołania. I cykało się rodziców, podwórko, pokój. Okazuje się, że po trzydziestu latach te zdjęcia są najciekawsze. Moi rodzice uchwyceni w dziwnej pozie, ale to oni, mały świerk, który teraz jest wysokim drzewem.

Tamten świat.