Chustka

Niedawno natrafiłam w biblioteczce sąsiedzkiej na „Chustkę” drukowaną wersję bloga Joanny Sałygi. Dla niezaznajomionych z tematem – bloga pisała trzydziestoparolatka (moja rówieśnica, starsza o nieco ponad dwa miesiące), samodzielna mama sześciolatka, która właśnie odnalazła miłość i u której zdiagnozowano raka żołądka z przerzutami. To opis walki w rakiem i odchodzenia. Bo ja też nie za bardzo wiedziałam kto to jest. W latach 2010-2012, gdy to się działo, byłam zatopiona w innych rzeczach.

Historia natrafiłam na mnie po dziesięciu latach.

Pierwsze wrażenie. Mój blog jest o pół roku młodszy (kwiecień 2010, a październik 2010), mało widoczny, czyta go niewiele osób, gdy tamten natychmiast wystrzelił i zbudował wokół siebie społeczność. Ale ja żyję. Joanna zapewne zamieniłaby swoją rozpoznawalność za życie i zdrowie. Ja się wkurzam na dojrzewającą córkę, ona nie widzi życia swojego syna. Moje życie dalej się toczy.

Drugie wrażenie. Sens i wartość walki o życie, w wiarę, że spełni się ten drobny procent. Wydłużenie życia, którego – ze względu na skutki uboczne terapii – jakość drastycznie spada. Łatwo powiedzieć, z pozycji zdrowej osoby. Czy ja także uczepiłabym się okruchów nadziei, negowała terminalność choroby i szła od terapii do terapii czując się coraz gorzej?  A może warto zaakceptować informację, że to koniec. Tak po prostu. Łatwo powiedzieć.

Przypominają mi się słowa Xawerego Żuławskiego o rodzicach. Jego ojciec, Andrzej Żuławski, po diagnozie raka, odmówił leczenia i ostatnie miesiące życia przeżył w spokoju, rozmawiając i zamykając sprawy. Gdy jego matka, Małgorzata Braunek, długo walczyła i tak odchodząc, pozostawiła rodzinę z traumą odchodzenia. To ostatnie zdanie, to moja interpretacja jego słów. Bo czy warto skazywać bliskich na miesiące napięcia, stresu, wzlotów, upadków, rozpaczy. Dla ułamka szansy. Piszę myśląc o sobie, nie komentuję walki osób, które autentycznie walczą o życie.

Warto dodać, że Andrzej Żuławski, umierając miał siedemdziesiąt sześć lat. Miał za sobą długie, udane, bogate życie. Był w wieczorze swojego życia. Zostawiał za sobą kilkadziesiąt razy więcej, niż go czekało. Nie można tego przyrównywać do pełni planów trzydziesto sześcioletniej Joanny.

Joanna pisała pięknie, z poczuciem humoru, bez dramatyzmu. Wykorzystała chyba wszystkie psychologiczne chwyty, jakie można zastosować wobec raka – walka z wrogiem, oswojenie z przymrużeniem oka z rakelą. Tym bardziej to niesprawiedliwie, że nie pomogło. Co jeśli ani medycyna, ani nastawienie psychiczne nic nie dają?

Ostatnia ciekawostka. Przejrzałam różne wiadomości, jakie pojawiły się od śmierci Joanny. Okazało się, że miłosna bajka niekoniecznie musiałaby bajką. Jej związek z ostatnim mężem został ukazany jako idylla i spotkanie dwóch dusz. Gdy w rzeczywistości ten człowiek był ścigany listem gończym, oskarżony o gwałt i spędził trochę czasu w więzieniu. Zmarł na covid półtora roku temu. Już się nie wypowie w swojej sprawie.

Za to o swoim mężu, Joanna pisała, dyplomatycznie, ale można było wyczuć, że zarzuca mu jakąś formę przemocy. W ostatnich wpisach na blogu widzimy, jak przeżywa mocno, że musi oddać mu syna, że to on właśnie ma go wychowywać. Jakby skazywała dziecko na inny rodzaj śmierci. Jako samotna matka, zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest to forma egoizmu. Zbudowała sobie w głowie i duszy idylliczny świat z ukochanym i chciał a nim zostawić dziecko. A to dziecko nadal miało stały kontakt z ojcem biologicznym. Czy nie powinna odpowiednio wcześniej, stopniowo przygotować dziecka na przeprowadzkę? Cała ta sytuacja mogła też być wyrazem ostatecznej rozpaczy, że to koniec, nie ma już żadnej nadziei, ta śmierć za drzwiami jest prawdziwa.

Reklama

Weekend

Sobotę spędziłam domowo i gdy wygrzewałam się w popołudniowym słońcu na balkonie, uznałam, że w niedzielę chcę gdzieś wyjść.

I niestety, nie poszłam na marsz związany z rocznicą 4 czerwca. Niestety, bo wypadałoby, popieram inicjatywę, uważam, że to jest ważne. Jednak, jestem w nastroju, gdy źle znoszę tłum, entuzjazm oraz kontakty z ludźmi, przed którymi trzeba opowiadać, jak to fajnie mi się w życiu układa. Bo nie układa.

Wybrałam kierunek przeciwny i wybrałam się do Muzeum Broniewskiego na piknik w stylu lat pięćdziesiątych. Wybrałam dwa wykłady, żeby sobie cicho, anonimowo posiedzieć i posłuchać:

„Odgruzowywanie kinematografii? Polskie kino w pierwszej połowie lat 50” doktora Roberta Birkholca i „O wzornictwie lat 50. XX wieku i życiu przedmiotów na przykładzie dzieł sztuki użytkowej, które dziś znajdują się w Muzeum” Katarzyny Jasiołek.

Bardziej zaciekawił mnie pierwszy, bo prowadzący, przy pomocy zdjęć, krótkich urywków opowiedział o najważniejszych cechach filmów socrealistycznych – akcja, scenariusz, bohaterowie. Zrobił też krótkie porównanie do neorealizmu, który wtedy królował w kinematografii europejskiej, gdzie oba nurty z pozoru miały dokładnie takie same cechy, ale jednak to socrealizm charakteryzował wysoki prymat scenariusza nad obrazem, czy ideologiczne warunki. Założenie było światłe – odejść od powierzchownych komedyjek obyczajowych dwudziestolecia międzywojennego na rzecz pokazania, jak wygląda prawdziwe życie.

Nawet chciałabym kiedyś pójść na taki festiwal filmów socrealistycznych. Po prostu, by się trochę pobawić tą konwencją.

Rozmowa o wzornictwie miała swój urok, bo odbywała się na świeżym powietrzu, w ogrodzie. Wyniesiono stolik z przykładowymi przedmiotami. Podróż w czasie dla wielu osób. Okazało się jednak, że to nie jest mój klimat. Wystarczy wejść do mojego mieszkania, by wiedzieć, że wzornictwo mało mnie obchodzi.

Zdrowotnie

Dziś krótko, ale szczęśliwie.

Odebrałam wyniki krzywej cukrowej i insuliny, badań robionych w środę. Wszystkie w normie. Nie znam się, dla mnie nawet dziwne, bo cukier utrzymywał się na tym samym poziomie i na czczo, i w godzinę po glukozie, i dwie po. Insulina też piękna. Obejrzał to lekarz pierwszego kontaktu i uznał, że jest ok.

Tylko ciśnienie mam na granicy. 145/85, ale w piątek o 17:00, po tygodniu, gdy zdarzyły się dwie stresujące rzeczy (o czym kiedyś), może to normalne. Na wszelki wypadek, kupiłam ciśnieniomierz.

Szkolnie

Ten tydzień upływa pod wieloma hasłami i twistuje niczym dobra powieść sensacyjna. Nie rozumiem, czym zasłużyłam na niespokojne życie. Może ktoś z tu zaglądających ziewnął i stwierdził, że przydałaby się jakaś akcja. Dziękuję.

Ale od spraw miłych.

Z rejestracją w systemie rekrutacyjnym do szkół średnich nie śpieszyłyśmy się. Przewaliła się pierwsza i oby największa fala.

Młoda, po konsultacji, przyjaciółkami, stworzyła listę szkół. Ja wprowadziłam ją do systemu, w pracy, w wolnej chwili. W Warszawie ich ilość jest dowolna, więc mamy… 22 pozycje. Nie znaczy to, że dokładnie tyle szkół. Czasem jedna klasa ma dwa profile językowe, w szkole wybrano dwie klasy.

Klasa pierwszego wyboru mojego dziecka, to klasa integracyjna i może ona tam aplikować z puli integracyjnej (to zazwyczaj pięć miejsc w klasie). Jedno orzeczenie mamy, jesteśmy w trakcie wyrabiania kolejnego. W tym przypadku nie liczą się punkty z egzaminu, ale wynik rozmowy kwalifikacyjnej.

Wczoraj zarejestrowałam wniosek w systemie i dziś już miałam telefon od dyrektora z zaproszeniem nas obu na rozmowę. Ależ to będzie dziwne. Moja córka z fobią społeczną i ja zmuszona roztaczać urok za nas dwie.

Nie mogę się opanować przed sprawdzaniem statystyk w systemie. Można sprawdzić ile wniosków złożono do danej klasy i ile jest wniosków pierwszego wyboru. To pomaga jedynie ocenić szanse w szkole pierwszego wyboru. Już widzę, że u Młodej jest więcej chętnych na te pięć miejsc. Nie mam absolutnie pojęcia, co będzie przeważać.

Co do reszty listy, to loteria. Widać ile osób wybrało daną klasę, ale nie można stwierdzić, czy to jest wybór drugi, trzeci, czy dwudziesty drugi. Podziwiam finezję systemu, który będzie przydzielał miejsca.

Na razie nie mówię nic Młodej, bo zauważyłam , że to ją stresuje. Bardzo się nastawiła na ten konkretny profil klasy.

Chłodek sobotniej nocy ;)

Jeszcze jedno wspomnienie z ostatniego weekendu 😊

Pomiędzy wykładami i pokazami filmowymi w muzeum, sobotni wieczór i wczesną noc spędziłam na imieninach dobrej koleżanki. Co roku ma nadzieję na przyjęcie pod gołym niebem i co roku w tym terminie pada lub psuje się pogoda. Tym razem, tydzień był słoneczny, więc zarządziła mała imprezę w ogrodzie. Poprosiła o stroje ogrodowe, ale ciężko się wyzbyć poczucia, że idziesz na spotkanie towarzyskie, więc większość i tak założyła ubrania swobodne, aczkolwiek eleganckie.

A maj tego roku jest raczej chłodny, pomimo promieni słonecznych. W ogrodzie stoły były zastawione smakołykami, alkohol się uroczo chłodził. No i my z nim razem. Dopóki nie zaszło słońce, było jeszcze znośnie. Potem w ruch poszły koce, kocyki, polary. A może my już się tak zestarzeliśmy 😊

Ja byłam w nastroju takim średnio towarzyskim. O 22:00 wymykałam się już dyskretnie, ale zostałam jeszcze złapana w jedną, czy dwie rozmowy, z czego jedna była nawet propozycją współpracy artystycznej i ostatecznie wyszłam po 23:00. Starzeje się człowiek 😊

Kulturalno-towarzyski weekend

Chwytam dni energii.

W Muzeum Warszawy odbywają się ostatnio ciekawe wydarzenia związane z wystawą „Zgruzoslwstanie Warszawy”. W sobotę byłam na dwóch wykładach, przeplatanych dwugodzinną przerwą, w czasie której skoczyłam sobie do domu.

Najpierw „Czy z cegieł z Ziem Odzyskanych odbudowywano Warszawę” Karoliny Ćwiek-Rogalskiej. Energetyczna, podparta prezentacją i cytatami opowieść o tym, jak cały naród duchowo i fizycznie miał odbudowywać swoją stolicę. Gdyby ktoś się zastanawiał, to odpowiedź na pytanie brzmi – tak. I to nie tylko stolicę. Cegły były wywożone także do innych miast w Polsce centralnej. Zobaczyliśmy fragment pewnego sprawozdania z epoki, gdzie decydent skarży się na to, że przyjeżdżają do niego ludzie absolutnie przekonani, że mogą wywieźć całe wagony, nie tylko cegieł, ale także innych dóbr. A on stawia temu sprzeciw. Jest orędownikiem nurtu odtwarzania tych ziem, nie ich grabienia. Nie zanotowałam autora, ale padł też cytat z epoki, że tamtejsze miasta i wsie mają tak znienawidzoną architekturę i urbanistykę niemiecką.

Drugi wykład to „Codzienne przepierki w gruzowym pyle. Życie codzienne powojennej Warszawy” Sylwii Stano. Fajna opowieść w oparciu o materiały, które zebrała, gdy pisała powieść osadzoną w tej epoce. Zdjęcia, ceny żywności, przepisy kulinarne, wycinki z gazet.

A mój niedzielny wieczór (po intensywnej sobocie zakończonej wieczorną imprezą cały dzień się leniłam) poszłam na dwa filmy do Kina Syrena w tym muzeum. Dwa filmy z epoki o epoce. „Miasto nieujarzmione” Jerzego Zarzyckiego z 1950 roku i „Ulica Brzozowa” Wojciecha Hasa z 1947 roku. Pierwszy obraz to fabuła z narracją typowo socrealistyczną. Ale kiedy narrator milknie, a zostaje historia, widzimy pierwsze dni po powstaniu, rabunki Niemców, ukrywających się Robinsonów, radzieckiego spadochroniarza kierującego bomby na pozycje niemieckie w mieście, żołnierzy palących i wysadzających kamienice, wreszcie natarcie wojsk radzieckich i tylko nie ma ani zdania o tym, dlaczego te wojska tyle miesięcy czekały na drugim brzegu Wisły. Ukrywanie się, ucieczki bohaterów sprawiły, że drgnęło coś w mojej pamięci. Ach te sny z dzieciństwa, gdy uciekałam i żołnierze niemieccy chcieli mnie zastrzelić. Musiałam się naogladać takich filmów jako maluch. Drugi obraz to krótki dokument o mieszkańcach ulicy Brzozowej, którzy żyją w ruinach. Świadectwo tamtego czasu, życia.

Tych wydarzeń było kilka, ale wspomniałam tylko o tych, na których byłam.

Windsorzy

Sięgnęłam po raz kolejny po „Dynastię Windsorów” autorstwa amerykańskiej dziennikarki Kitty Kelly. Ostatni raz czytałam ją kilkanaście lat temu, a pierwszy raz, chyba dwie dekady temu. I jak to bywa, za każdym razem w innym klimacie społecznym i co innego w niej znajduję.

Po obejrzeniu „The Crown” na Netflixie, większość treści już mnie nie zaskakuje, praktycznie pokrywa się. Bardziej ciekawi mnie świat, w jakim została napisana ta książka – krótki czas po rozwodzie Karola i Diany, kilka miesięcy przed jej śmiercią, królowa, następca trony, monarchia mieli najbardziej fatalne notowania od dekad. Elżbieta ledwo trzymała sznurki nad rozpadającą się rodziną. Karol był ośmieszony i nie dawano by wielu pensów za to, że może jednak zostanie królem. Najmłodsze królewskie dziecko, Edward, miał tak zwyczajne życie osobiste, że aż media z niego kpiły, podejrzewały o homoseksualizm. Gdzieś w dalekim tle, nadzieją byli nastoletni William i Harry. Dzieci jeszcze.

Przez ćwierć wieku – kurczę, jak to brzmi, jakby przemknęła przez jeden rozdział podręcznika historii, a to przecież moje życie – tyle się zmieniło. Wiliam ożenił się z miłości, ma dzieci, przygotowuje się do objęcia tronu i prowadzi udane, nudne życie. Harry wprowadził do rodziny królewskiej ciemnoskórą rozwódkę, Amerykankę, z którą szybko uciekł za Ocean. O zgrozo, Karol i Kamilla tworzą kochające się małżeństwo i objęli tron. Królowa Elżbieta odeszła z tego świata kochana i szanowana. Książe Edward ma jedną i tę samą żonę od ponad dwóch dekad. Całkiem udane wygrzebanie się z dołka.

Przy trzecim odczytaniu, jednocześnie z koronacją Karola III i przypomnieniu jego historii z Kamilą, zwróciłam uwagę na nową rzecz. Dziś nikt nie zdaje już sobie z tego sprawy. Karol od najwcześniejszego dzieciństwa przechodził pranie mózgu. Wtłaczano mu do głowy, że nie ożeni się miłości, jego związek będzie rolą polityczną w państwie, jego serce, potrzeby emocjonalne są na daleki miejscu, ma je poświęcić. Dla mnie, jego tak długie unikanie wejścia w małżeństwo było przejawem jego niechęci wobec tej idei. Jednak nie mieściło mu się w głowie, że może rzucić tę „robotę”. A potem się po prostu zakochał. W dodatku, w jego otoczeniu było mnóstwo mężczyzn (ojciec, wuj), którzy ożenili się głową, a na boku dyskretnie utrzymywali kontakty z innymi kobietami. Taka też miała być jego ścieżka. Pech chciał, że w ten układ rodzinny wpakowała się Diana, mając sama mocne obciążenia emocjonalne. Nie była wystarczająco staroświecka, by cierpieć w milczeniu. To była już, pod tym względem, kobieta nowej ery.

Gdyby Wiliam urodził się sto lat wcześniej, nikt by nie pozwolił mu ożenić się z Kate. Gdyby Harry także przeniósł się we wcześniejsze epoki, musiałby zrobić to co Edward VIII, albo trzymać Meghan w ukryciu. Czasy się zmieniły i monarchia brytyjska też.

Można się zastanawiać, co to może mnie tu w Polsce obchodzić, ale dla mnie to fajny „przypadek etnograficzny” 😉

Ósmoklasista

Półmetek egzaminów ośmioklasisty. I stres rodzicielski zaczyna trochę odpuszczać. Bo stres miałam. W ostatnich tygodniach, miałam schizę, że moje dziecko nie wstanie z łóżka i na ten egzamin nie pójdzie. Młoda była oburzona takimi podejrzeniami, ale ja już słyszałam od niej nie raz, że wstanie, że pójdzie i nie pojawiała się w szkole. Nawet jej wychowawczyni miała takie obawy, bo dzwoniła do nas dzień wcześniej.

Okazało się jednak, że w obliczu tak poważnego wyzwania, moja córka się nie ociąga. Wstała rano, ubrała się, ugotowała sobie jajka na miękko na śniadanie. Nie chciała żadnej pomocy, a wręcz przeciwnie – moja obecność ją stresowała. Zapewne dodatkowo, bo sam egzamin też. A specjalnie wychodziłam później do pracy, by mieć na nią oko i móc wesprzeć ją. Okazało się, że najlepiej okażę wsparcie idąc sobie. Nasza rozmowa:

– Kopnąć cię na szczęście?

– Idź sobie. Na szczęście! Idź sobie.

Za to, nie chciała bym po pracy poszła na planowany wykład. Wróciłam od razu do domu. Opowiadała mi o zadaniach, o tym jak porównuje z innymi dziećmi wyniki, pokazywała mi memy i filmiki dotyczące zadań.

Wczoraj język polski, dziś matematyka, jutro język angielski.

Oaza zieleni

W weekend pogoda była piękna i szkoda było cały ten czas stracić w domu. Nawet jeśli byłby przeznaczony na posprzątanie go 😉

W niedzielę, można było przejść się na kilka spacerów, wędrówek lub festynów. Błogosławiona wiosna w kulturze. Ja dotarłam na spacer po Osiedlu Przyjaźń. Osobom spoza Warszawy, zapewne niewiele to mówi. Samym warszawiakom też nie zawsze. Więcej powie hasło „Jelonki”, od osiedla, na którym ten kompleks się znajduje. Czasem też ludzie określenie „domki fińskie” łączą z dwoma lokalizacjami, bo w obu takie domki postawiono. Na warszawskim Jazdowie, gdzie mieszkali architekci i ludzie projektujący odbudowującą się Warszawę, byłam już jesienią.

Tym razem, zwiedzałam miejsce, gdzie mieszkali budowniczowie Pałacu Kultury i Nauki. Gdy postanowiono przyjąć dar bratniego Związku Radzieckiego, pałac przeznaczony dla ludzi pracy i wysiłku, przyjęto także robotników, którzy zjechali z dalekich republik. Dar był kompleksowy – budowa i siła robocza. Na ich miejsce pobytu wybrano, świeżo przyłączone do stolicy pola na obrzeżach, podziękowano rolnikom za oddanie ziemi i postawiono tam duży kompleks domków fińskich. Domki ściągnięto z Finlandii, która była je winna Związkowi Radzieckiemu, w ramach odszkodowań wojennych. Kompleks był samowystarczalny – miał łaźnię, kotłownię, stołówkę, sklep, bibliotekę, kino, dom kultury. Robotnicy nie mieli kontaktu ze światem zewnętrznym.

Po oddaniu PKiN do użytku, robotnicy wrócili do domów, a kompleks został oddany szkołom wyższym, jako akademiki i domki dla kadry naukowej. Budynki użyteczności publicznej nadal zachowały swoje obowiązki. I tak pozostało niemal do dziś. Sama pamiętam, jak w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych byłam na imprezie na Jelonkach. Mój były tam mieszkał w czasie studiów, choć akurat wtedy się jeszcze nie znaliśmy. Z punktu widzenia mieszkańca warunki były trudne – drewniana budowa, słabo docieplona, z punktu widzenia studenta – warunki idealne. Oddzielne, długie parterowe baraki, bez recepcji, nadzoru, za oknem trawa i drzewa.

Dziś to niesamowita enklawa zieleni, otoczona dwiema bardzo ruchliwymi ulicami i blokowiskami w kilku dekad architektonicznego szaleństwa. A odkąd, tuż obok otworzono stację metra (kwadrans do centrum), ziemia ta stała się jeszcze bardziej łakomym kąskiem dla deweloperów. Wąskie uliczki, drewniane domy, dziś już rozbudowane, a to wszystko to zatopione w drzewach, krzewach, łąkach, kwiatach. W dodatku, panuje tam niesamowita, jak na to miasto cisza! A przecież kilkaset metrów dalej panuje miejski hałas.

Dziś mieszkają tutaj spadkobiercy pierwszych mieszkańców, nadal są chyba też akademiki, mam wrażenie, że część domków jest wynajmowana. Panuje atmosfera tymczasowości, bo nie wiadomo, co będzie z tą okolicą dalej. Jak już wspomniałam, to łakomy kąsek dla deweloperów. Jednak także piękna architektoniczna i urbanistyczna perełka.

Córka

Nie wspominałam jeszcze, ale w tym tygodniu byłam też z Młodą u psychiatry dziecięcego. Na szczęście, dziecko nie było milczące i mrukliwe. Nie chcę opisywać zbyt wiele, ale wyszłyśmy z receptą na antydepresanty i lek przeciwlękowy. To nie będzie jedyna wizyta, więc szykują się wydatki.

Wzięłam też ze sobą różne opinie że szkoły, poradni. Fakt, że ostatnie sprzed kilku lat. Okazało się to dobrym pomysłem. Pani doktor w opisach sprzed lat zobaczyła cechy spektrum autyzmu i podpowiedziała, że można by zrobić teraz diagnozę. Przypomniałam sobie jak Młoda miała już robioną diagnozę. Tylko, że było to na Zespół Aspergera. A tego nie ma. Takie zero-jedynkowe myślenie.

Prywatnie, diagnoza to koszt prawie dwóch tysięcy złotych. To nie pojedziemy w tym roku na wakacje.

Młoda wyszła z gabinetu uśmiechnięta i zadowolona. Sama mówiła mi, że czuje solidarność z osobami w spektrum i rozmawia w internetowej grupie z nimi.

To nie koniec rodzicielskich kłopotów, stresów, szarpania się, ale nie chce mi się o tym rozpisywać. Cieszę się, że jestem na lekach.