Od bardzo dawna unikam tutaj opisywania spraw pracowniczych. Świat bywa mały i nigdy nie wiadomo, kto kogo rozpozna. Ta historia może trochę rozjaśni to, jak się czułam przez kilkanaście miesięcy.
Miałam trudną szefową. Na plus trzeba jej przyznać, że to specjalistka w swojej dziedzinie, ogarnia mnóstwo spraw, łączy wiele sznurków, odpowiada za mnóstwo projektów. Może to także jej wada, bo bierze na siebie wszystko, co jej przełożeni zrzucą. Jakby „nie” było przyznaniem się do bycia niekompetentnym.
Jednocześnie, a może właśnie dzięki temu, to perfekcjonistka, pracoholiczka, osoba z trudem lub wcale przekazująca kontrolę nad czymkolwiek. Przedstawicielka pokolenia lat 60tych, tych którzy, po zmianach systemowych, czuli jak otwiera się dla nich świat i oddawali temu światu każdą minutę życia. O ile za komuny było więcej life niż work w tym balance, a teraz ludzie chcą „life-work balance”, to jej pokolenie uznawało, że istnieje „work”.
Perfekcjonistka, przy każdym błędzie, nawet takim zdarzającym się raz na kilka tygodni, wpadająca w irytację. Irytacja to za mało. Okraszone to było wieloma zdaniami subiektywnych, raniących komentarzy. Wypowiedzianych wysokich, uniesionym tonem. Krzyki także się zdarzały. Ale może krzyk to jeszcze nic – gorsze zapowiadało milczące, rzucone spojrzenie. Kiedyś była pracownica powiedziała, że boi się ją spotkać i przeżyć to spojrzenie. Wydawało mi się to wtedy przesadą. Po kilku miesiącach ja także miałam wrażenie, że w tym spojrzeniu bywa pretensja, zarzuty. Nie wskazywała błędów. Po prostu odsyłała dokument bez słowa. Po dwóch, trzech próbach podpytania już bałam się to robić. Wiecie, ten niemerytoryczny słowotok kilkunastu zdań. W panice czasem, starałam się wyczuć, co jest nie tak. Czasami trafiałam za trzecim razem. Odsyłała także dokument do poprawy po natknięciu się na jakiś pierwszy błąd, nie przeglądając reszty, potem okazywało się, że są jeszcze jakieś inne i wpadała w złość. Bo poprawiłam ten pierwszy tylko. Błędy mogły być korektorskie, redaktorskie, inne słowo jej się podobało, brakowało przecinka, złe linie. Dodam, że naszym zadaniem było procedowanie dokumentów urzędowych, a nie wypuszczanie na rynek powieści. I były to dokumenty przesłane przez inne jednostki, które musiałam poprawiać dla niej, by wyglądały idealnie. To nie ja byłam pierwszą autorką.
Pracoholiczka, pracująca po kilkanaście godzin na dobę, w trudnym okresie roku nawet do nocy. Typ który nie chodzi na urlop, a gdy jest do tego zmuszony przez kadry, to w trakcie urlopu wpada na chwilę do biura rano i zostaje do 16:00. W związku z tym, jego organizm jest w stanie totalnego przemęczenia, co odczuwa otoczenie. W końcu pozwoliła sobie na plan dwutygodniowego urlopu, by na kila dni wcześniej, zamienić taki urlop na szereg pojedynczych dni do wzięcia. Możecie zgadywać, ile ich wzięła w roku. Tak, trzy. I wszystkie były po coś – wypełnione zadaniami poza pracą. W związku z tym, nie istniało coś takiego jak nadgodziny i ich odbiór. Tylko słyszeliśmy, że ona pracuje po nocach.
Silne poczucie kontroli. Musi sczytać każdy dokument, być na każdym spotkaniu, omówić każdą sprawę. Nie potrafi scedować tego na kogoś drugiego. Gorzej, zdarza jej się poprawiać po pracownikach i następnego dnia im to wypominać. Dlatego jej dzień pracy nie ma końca.
Najgorsze w tym jest to, że człowieka cały czas starał się zasłużyć na jej uznanie, słowa pozytywów. Dopiero nie pracując tam, człowiek widzi w jakim mentalnym obozie koncentracyjnym siedział. Szczególnie, że – o ironio kosmiczna – ta kobieta jest serdeczna, miła, słodka, kochana, uprzejma. Ktoś z boku powie, że to niezwykle dobry człowiek. W zalecie bywa wada – potrafi za plecami pracownika obgadywać jego sprawy z innym pracownikiem. Większość uważała, że wszystko jest ok, kobieta jest trudna, ale trzeba po prostu spełniać jej oczekiwania i być równie perfekcyjnym. Najlepsze pracownice miały tę zdolność zamieniania silnego stresu w choroby psychosomatyczne. Reszta się wykruszała – w ciągu ostatnich czterech lat, odeszło z tego zespołu ponad dwadzieścia osób. Na kwestie zdrowia, szefowa jest bardzo wyczulona, dba i troszczy się o swoich pracowników, martwi ich stanem. Ucieczka w chorobę to wspaniały dar.
Moja psychika się załamała, więc okazała się czymś beznadziejnym. W moim mniemaniu. Ale moje stresy się wyładowały. Może ten mięczak wyszedł na tym lepiej i będzie zdrowszy.
Mogłabym opisywać bez końca i bez końca.
Pod koniec mojej pracy, cała firma miała szkolenie o mobbingu. Żeby ładnie wyglądało w raportach. Dowiedziałam się, że to mobbing nieintencjonalny. Człowiek tak radzi sobie z narastającym stresem. Jak można się domyśleć, szefowej na szkoleniu nie było, bo miała ważne spotkania.