Rodzicielskie wylewy

Moje rodzicielstwo wchodzi w kolejny etap doznań, na którego końcu może być zawał serca, albo wylew.

W tygodniu rzadko, w weekendy częściej, ale zdarza się, że Młoda wychodzi z koleżankami. Głównie są to spacery z przyjaciółkami z podstawówki, po okolicy lub jeśli nawet gdzieś dalej, to mam kontakty do rodziców.

Jednak teraz też zdarza się, że moja córka odwiedza koleżanki z liceum. I tak było w ostatnią niedzielę. Wyszła o 15:00, miała być o 20:00. Wyluzowana, nie mam pojęcia dlaczego, nie pytałam się z kim się spotka i gdzie. Zapytała się na messengerze, czy może być o 21:00. No ok. Weszłam do wanny na relaksującą kąpiel z książką, telefon odłożyłam dalej. Wychodzę z wody koło 21:00 i widzę na messengerze wiadomość, dwadzieścia minut wcześniejszą, od Młodej „mama, nie wiem jak wrócić do domu”. Przypominając, że od piątku bolała mnie głowa, teraz ten ból już był bliski wylewu. Bo córeczka nie odbierała telefonów, połączeń, nie odpisywała. Milczenie.

Nie wiedziałam co zrobić. Czy już wszczynać alarm? Nawet jak utknęła w jakimś punkcie miasta, to to pokolenie wie, jak znaleźć drogę w telefonie. A jeśli ktoś zaproponował, że ją podwiezie, a potem skrzywdził? Już się zastanawiałam, czy na grupie whats upowej rodziców z liceum, nie pytać, czy ktoś nie widział dziś mojej córki.

A co jeśli będę musiała drukować plakaty i robić ogłoszenia o zaginięciu dziecka, a przecież nie mam jej żadnego aktualnego zdjęcia! Ona zabrania robić sobie zdjęcia! Selfi ma tysiące, ale w swoim telefonie. Mam jakieś, ale właśnie takie mocno stylizowane. Widać je czasami na ogłoszeniach zaginionych nastolatek i niewybredne komentarze pod spodem, że on by takiej gówniarze tyłek przetrzepał, a odechciało by się zaginąć.

Tak się miotałam ponad pół godziny i dziecko wreszcie spóźnione wróciło. Spóźnienie pół godziny, przy moich przygodach z młodości to nic.

Młoda wróciła przemarznięta, bo miała na sobie tylko pod koszulek i bluzę, bo ona przecież wie lepiej czy jej zimno, czy nie. Była na granicy płaczu i zaraz sobie popłakała. A w ręku miała… kawałek kostki brukowej. Otóż, wracała z sąsiedniej dzielnicy, a przystanek autobusowy był „na żądanie”. Może nie każdy wie, na czym to w Warszawie polega. Otóż, linie przyśpieszone nie zatrzymują się na każdym przystanku, chyba że osoba stojąca na nim zamacha ręką. I o tym właśnie była wiadomość na messengerze do mnie – ona nie wiedziała, jak ma zamachać ręką by autobus się zatrzymał i stresowała się tym. Tymczasem telefon się rozładował. Autobus udało się zatrzymać. Kolejny nie przyjeżdżał i czekała na przystanku. Kostkę brukową wzięła sobie niedaleko domu, bo leżała na trawie.

Trochę przeżywała przygody tego wieczoru. Tak, że poprosiła by poniedziałek zrobić jej wolny.

Pierwsze koty za płoty.

Dodaj komentarz