Magia kina, cz. 3

Piątek był bardzo wyczerpującym dniem w ostatnim tygodniu. Po pierwsze to piątek, po dniach wyjścia na filmy i wykłady. Najpierw, pobudka o 5:00 by wysłać córkę na 7:10 do szkoły. Potem, do biura na 8:00. Osiem godzin pracy. Po pracy, miałam w planach szybko wpaść do domu na pół godziny, odświeżyć się, ale nie wzięłam klucza, a Młoda wyszła do koleżanki. Posiedziałam chwilę na schodach, by odsapnąć i pojechałam do kina. W końcu, byłam po czterech kawach, co mogło pójść nie tak.

To mój kolejny dzień na Timeless Film Festival Warsaw. Tym razem, wybrałam coś tak ciekawego, jakim jest kinematografia japońska z 1954 roku. W dodatku, pierwszy z filmów był komedią romantyczną… Japońska komedia romantyczna, to trochę dla mnie oksymoron. Zaskoczenie było niezwykle pozytywne, bo „Wschód księżyca” … okazał się być uroczym, zabawnym, lekkim filmem. Okazało się, że spięci i zamknięci w sobie Japończycy także mają swoje uczucia, obawy, lęki oraz różne temperamenty. To historia o trzech siostrach mieszkających z ojcem i drodze każdej do jej własnej miłości. Szczęśliwej drodze. Nikt po drodze się nie zabił. Nietypowe, jak na Japonię 😉

Po pierwszym filmie, miałam pół godziny na podjechanie do drugiego kina, na kolejny film. Zaczynał się o 21:00. To „Głos góry”, który mogłabym określić, jako dramat społeczny i także kino kobiece. W dodatku, wydaje mi się, że zakończenie historii było nietypowe jak na nie tylko ówczesną Japonię, ale także kulturę zachodu. Mamy tutaj młode stażem małżeństwo, które mieszka z rodzicami męża. Ona jest słodka, usłużna, kochana i oddana. Niczym dziecko – to określenie męża. Jest tak bardzo oddana teściom, że jej relacja emocjonalna z ojcem męża jest silniejsza niż z własnym mężem. Nie będzie to zaskoczeniem, jeśli okaże się, że mąż ją zdradza. Ponownie, mimo, że dramat, mimo, że japoński, jakoś nikt nie umiera. Zakończenie jest smutne, ale jednocześnie szczęśliwe. Nie wiem, czy ktoś jeszcze trafi na ten film, więc pozwolę sobie je wyjawić – młoda mężatka opuszcza męża, odcina pępowinę od teścia i postanawia rozpocząć życie od nowa. Robi to, na co nie może zdecydować się jej szwagierka, która co chwila odchodzi dramatyzując od męża i zaraz do niego wraca.

Wartością dodaną tych filmów były przepiękne krajobrazy i smaczki kulturowe (choć niestety w czerni i bieli). Górzysty, pokryty lasami krajobraz Nara, czy podtokijskiego miasteczka, tradycyjne domki z przesywanymi drzwiami, matami, niskimi stoliczkami, ludzie ubierają się w europejskie ubrania, ale w domu najczęściej przebywają w kimonach.

Dla mnie była to sztuka wchodzenia w obcą kulturę, gdzie mój mózg pracował by zapamiętać imiona, dopasować je do osób i być przekonanym, że rozróżniam poszczególne postacie. Co ciekawe, kobiety były dla mnie każda odrębna i inna, to męscy bohaterowie, czasami wydawali się podobni.

Zobaczyłam nowe zakamarki Japonii – kraju, w którym kobiety mają swój głos.

Do domu dotarłam po 23:00. Padłam.



Dziwna ta Calineczka

Mam dziś za sobą babski wypad do kina, zakończony kawą i croissantem oraz spacerem.

A byłyśmy na „Biednych istotach” w reżyserii Yorgosa Lanthimosa. Szczerze pisząc, miałam obawy co do tego filmu. Zbyt odrealniony, znowu o kobiecie z morałem, jakieś z fantasy o kobiecie-lalce. Byłam pozytywnie zawiedziona. Film jest piękny od strony plastycznej, pracy kamerą, od strony muzycznej. Sama historia to pomieszanie Frankensteina, Pigmaliona, Caspara Hausera z nawet – moim zdaniem – motywami z Calineczki. Bohaterka jest przywróconą do życia ciężarną samobójczynią, ale tak na prawdę, to nie ona wraca do życia, co budzi jeszcze większą grozę. We wspomnianych wyżej historiach chodziło o dopasowanie „dzikusa/potwora” do społecznych norm, ulepienie go pod te matryce. Tu profesor Baxter – Bóg, o tak każe się nazywać swojemu tworowi – pokazuje nam, jak wygląda jednostka absolutnie wolna od wszelkich wpływów społecznych i socjalizacji (dobra – nauczył ją treningu czystości i posługiwania się sztućcami). Daje to osobę stu procentowo szczerą, dziko wolną seksualnie i niesamowicie głodną wrażeń, wiadomości, informacji. Coś strasznego. A skoro jest to kobieta, to straszne po stokroć. Nie bez powodu, na epokę, w której dzieje się akcja, wybrano wiktoriańską Anglię – moment miejsce życia najmocniej skrępowanego konwenansami, maskami i kłamstwami.

Profesor czyn coś odwrotnego od swoich literackich poprzedników – pozwala takiej czystej karcie wyjechać w świat. Rzecz bardzo odważna. Bella Baxter sama zapisuje na sobie, czasem dosłownie, wiedzę jaką zdobywa, sama wybiera to co dla niej ważne, sama się tworzy jako człowiek. Podejmuje wybory czasem kontrowersyjne, ale to są tylko jej wybory, nie ograniczone społecznymi zasadami moralnymi.

To baśń, więc wszystko toczy się jednak pozytywnie, bez ciąży, chorób wenerycznych, gwałtu, czy przymusowego zamknięcia w Paryżu. Jednak życie samotnej, młodej kobiety w tamtych czasach nie było takie idealistyczne.

Polecam, choć zastanawiam się, jak oceniają ten film śmiertelnie poważni mężczyźni.

I na koniec, pomyślałam jeszcze, że może to historia o AI 😉

Oppenheimer, czyli filozoficzna ballada o zniszczeniu świata

Z dwóch bardzo napompowanych reklamowo filmów, Barbie w ogóle mnie nie interesowała, ale Oppenheimer intrygował.

A akurat trafiła się okazja, że mogłam pójść do kina ze znajomymi.

Miałam obawy, co do filmu. Może mnie znudzić, bo jest zbyt przegadany, zbyt wiele będzie tam nauk ścisłych. Widziałam listę naukowców, którzy pojawili się w tej historii i bałam się, jak się połapię w tym tłumie.

Dzięki temu, film pozytywnie mnie zaskoczył. Fakt, że trwa trzy i pół godziny razem z reklamami i wysiedzieć może tylko introwertyk z wyćwiczonym pęcherzem. Ja przywykłam do oglądania filmów na kanapie z wyciągniętymi nogami, więc konieczność siedzenia że zgiętymi kolanami była męcząca.

Jedna czwarta filmu snuje się i jest przegadana, połowa wciąga i jest dynamiczna, potem, znowu nastaje przegadana końcówka l która rozwiązuje wszystkie sznurki zaplątanej intrygi. Misz masz postaci jakoś ogarnęłam. Choć sądzę, że pomogłaby lektura jakiejś biografii Oppenheimera. O dziwo, marne wspomnienia z lekcji fizyki nie były przeszkodą. Film lepiej by się sprawdził, jako serial. W scenariusz chciano upchnąć zbyt wiele rzeczy.

Oglądają doszłam do wniosku, że nie jest to film biograficzny, historyczny, popularnonaukowy. To film filozoficzny o odpowiedzialności za tworzenie broni masowego rażenia i etykę wyścigu zbrojeń, trzymania się we wzajemnym szachu. Tylko, że to ballada sytego świata zachodu. Świat umiera już w wielu miejscach tego globu.

Jestem też ciekawa, jak odbierają ten film Japończycy? To tak, jakbyśmy my oglądali film fabularny o tworzeniu cyklonu B i jego wdrożeniu, z punktu widzenia twórców tego gazu.

I na koniec, ostatni żarcik – próbuję sobie wyobrazić Oppenheimera lecącego na Polsacie i pociętego reklamami 😉

Filmowo

Trochę rodzinnie mi się pozmieniało, ale o tym szerzej napiszę na początku następnego tygodnia.

Tydzień temu wreszcie wybrałam się na jakiś film nie dla dzieci. Choć powiedziałam o tym mojej córce i wywołałam jej niezadowolenie. Co to za pomysł, by matka chodziła do kina bez swojego dziecka.

 

Padło na „Narodziny gwiazdy”. Film był na mojej liście tych, które bym chciała obejrzeć, choć może nie na pierwszym miejscu. Wybierał się kolega, więc dołączyłam do niego. Nie miałam wielkich oczekiwań wobec filmu i dzięki temu bardzo się pozytywnie rozczarowałam. Odkryciem była dla mnie Lady Gaga. Dotąd nie przepadałam ani za jej twórczością, ani za jej typem osobowości. Nie lubię osób, które tak się intensywnie kreują, że ich wizerunek to już powieść szkatułkowa i nie da się dotrzeć, to prawdziwej twarzy. A tutaj zobaczyłam miłą, skromną, może o urodzie nienachalnej, ale nie brzydką kobietę. Oceny padają różne, ale według mnie zagrała aktorsko bardzo dobrze, a śpiewa niesamowicie. W tym repertuarze wreszcie widać, że ma talent wokalny, nie tylko kompozytorski. Taka Lady Gaga mi się podoba jako artystka. Można się zastanawiać, czy z takim wyglądem i piosenkami, tę dekadę temu zrobiłaby tak oszałamiającą karierę. Obawiam się, że nie. Choć Adele się udało.

Co do samej historii. Prosta, na kliszach, ale jakoś udaje się wzbudzić emocje. Uważałam, że nie ma takiej możliwości, bym wyszła z kina zapłakana, jak to się zdarzyła moim koleżankom. Jednak na sam koniec, popłakać trochę chciałam. I wyszłam z kina obrana z osłonek. Trzeba przyznać, że udało im się tak połączyć akcję, grę aktorską i muzykę, że całość grzebie gdzieś w emocjach widza. A piosenki z filmu słucham sobie w sieci do teraz.  

 

Piąte Królewstwo

Długi weekend ukoronowałyśmy wypadem do kina na „Dziadka do orzechów i cztery królestwa”. Zainteresowanym mogę polecić – fajny obraz dla młodych w wieku od 8 lat do wczesnych nastolatków, a potem dorosłych. W warstwie plastycznej film jest zrobiony przepięknie – trochę jak „Alicja” Burtona, ale bez jego pazura szaleństwa. Alternatywny świat królestw z ich klimatycznymi obrazami, mieszkańcami, detalami strojów. Jeśli ktoś ma inklinacje do schizofrenii niech lepiej nie idzie J Z poziomu bardzo racjonalnego, dla mnie to historia młodej dziewczynki, która przeżywa swój pierwszy epizod psychotyczny, odziedziczony po zmarłej matce. Jednak oczywiście, jest także warstwa irracjonalna i tak kazała mi zachwycać się filmem. Jako dziecko bardzo lubiłam takie historie (najczęściej w książkach), bo w głębi duszy, procentem swojego jestestwa wierzyłam, że tak naprawdę pochodzę z krytego, fantastycznego królestwa, lub innej planety. Tamta historia ciągle czeka  na mnie, ale ja na zawsze utknęłam tutaj i muszę przesnuć swój żywot w takim kształcie, z poczucie obcości i bycia boleśnie odrębną. W takim piątym królestwie. Dlatego seans „Dziadka do orzechów…” był dla mnie melancholijnym powrotem do tamtych tęsknot.

 

Jakby się ktoś uparł bym napisała zawiązanie fabuły, to mamy młodą dziewczynę przeżywającą pierwsze święta po śmierci matki, która w trakcie wigilijnego przyjęcia trafia do ukrytej krainy, w której jej matka była niegdyś królową. I musi tę krainę uratować. A wszystko to w oparciu o znaną historię „Dziadka do orzechów”, z motywami muzycznymi z baletu i cudownymi scenami baletowymi jako, dobrze zgranymi z historią, wstawkami.

Nieopatrznie zajrzałam też, by sprawdzić opinie w sieci i nie są spójne z moją J Kalka z „Alicji”, „Narnii”, fabuła miałka, niby „Dziadek do orzechów”, ale to nie jest „Dziadek do orzechów”. No i dlaczego rządzi poprawność polityczna, czyli któraś z postaci musi być czarnoskóra, nawet jeśli to byłoby kompletnie niemożliwe w tamtych czasach. Mnie się podobało. Moje dziecko oglądało film z wypiekami, obgryzała paznokcie w emocjach i chciałaby pójść obejrzeć go jeszcze raz. I to jest najważniejsze.

Kłopotem dzisiejszej kinematografii jest to, że trzeba nakręcić film, który spodoba się dzieciom, ale także zaspokoi estetyczne, kulturalne i różne inne potrzeby dorosłych.

 

Kinowe refleksje

Gdy dziecko wyjechało z domu, mogę robić te wszystkie rzeczy, które tak rzadko robię, gdy ona jest. Na przykład chodzę do kina na filmy dla osób powyżej 16 roku życia  🙂

 

W poniedziałek byłam na „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, a wczoraj na „Zimnej wojnie”. Dwa filmy, dwa nastawienia, dwa oczekiwania i jakże inne reakcje.

„Dobrze się kłamie…” dawno zeszło z ekranów i teraz leci w serii tanich biletów w kinach studyjnych, ale cieszę się, że jeszcze mogłam obejrzeć ten film. Pamiętam, że w tamtym roku już chciałam na to iść, ale nie dałam rady wyjść z domu. I dobrze się wtedy stało. Szłam teraz na lekki film, trochę podkręcony, ale nic wielkiego. A wyszłam z sali kinowej ogłuszona. To taki stan, że masz w torebce książkę, która wciągnęła i ciężko się od niej oderwać, ale nie możesz wrócić do jej czytania. Nie możesz niczym się na razie zająć, bo w twojej głowie siedzą emocje z filmu. Ciężko coś pisać o akcji filmu, bo będzie to jeden wielki spoiler. A już, to co najmocniejsze, czyli zakończenie, to też spoiler. W ogólnym zarysie mamy towarzyską kolację trzech par (panowie przyjaźnią się od dzieciństwa, panie dołączyły na różnych etapach życia) i jednego singla, który z kimś się spotyka, ale przyszedł sam. I pada pomysł, by wyłożyć na stół komórki i czytać wszystkie sms-y, powiadomienia z mediów społecznościowych, chatów, rozmowy telefoniczne dawać na zestaw głośnomówiący. Bo pary nie mają przed sobą tajemnic, albo jak się okazuje, wydaje im się, że to co planują nie powinno być tajemnicą. Albo po prostu obawiają się zaprotestować, by nie oceniono z góry kogoś, jako osobę ukrywającą sekret. Wydawało mi się, że takie prowadzenie akcji poprzez przychodzące wiadomości będzie wyglądać sztucznie. Bo przecież ile sms-ów zwyczajny człowiek odbiera przez jeden wieczór. Jednak wystarczy, że każda z osób miała jedną wiadomość i akcja płynęła wartko. Początkowo jest zabawnie, trochę jak w komedii pomyłek, ale z biegiem minut wychodzą coraz większe emocje, sprzeczki, kłótnie. I mocne zakończenie, ostatnie sceny, po kulminacyjnym wybuchu, takie spokojne i pogodne. Dla mnie to takie pytaniem od reżysera. Wolisz poznać nawet najgorszą prawdę, która połamie ci nogi, ręce, zostawi na resztę życia bez możliwości normalnego poruszania. Czy wolisz pewnych rzeczy nie wiedzieć, przymknąć oko i iść dalej gładko, bez potknięć. Czy zawsze prawda jest najważniejsza?

A potem „Zimna wojna”. Zacznę od dygresji, nie jestem zwolenniczką zapożyczania słów  obcych języków – choć jest tak sporo z poprzednich stuleci – jednak dwie pożyczki z języka angielskiego podobają mi się: creepy na coś obślizgłego, okropnego, ale jednocześnie przyciągającego oraz hype na pompowanie oczekiwań, atmosfery. I właśnie „Zimna wojna” moim zdaniem padła ofiarą hype’u (zapewne moja wnuczka będzie już pisać hajpu). Film jest przepiękny w warstwie scenograficznej – plenery, krajobrazy, scenografia, kostiumy, oświetlenie. Choć czasami się zastanawiałam, czy owe paryskie mieszkanka, to nie fantazja o tym jak powinno wyglądać idealne paryskie mieszkanko. Warstwa muzyczna genialna – muzyka ludowa, biały śpiew, aranżacje jazzowe, piękny moty przewodni. I tyle. Najsłabszy był scenariusz. Rozumie, że Pawlikowski stworzył historię miłosną opartą na historii jego rodziców, nie miał więc dystansu. Mogłabym wybaczyć, że relacja miłosna dominuje, a tło polityczne, społeczne jest cienkie. A ostatnia scena, może nie totalnie ostatnia, ale finalna zdenerwowała mnie tak, że spaliła cały film. Poczułam się potraktowana jak trzynastoletnia smarkula. Zakończenie jest otwarte i tyle ocaliło ekran od oplucia  🙂 Wyszłam z kina z poczuciem, że ta historia po mnie spłynęła i jakimś takim niedosytem. Nie mogłam zlokalizować dlaczego, ale poczytałam trochę potem dyskusji w necie i olśniło mnie – pomiędzy aktorami nie było chemii. Oni odgrywali swoje role i tyle. O ile Tomasz Kot starał się jakoś pokazać, że jego postać jest zakochana, to Joanna Kulig była kompletnie zimna. No, była femme fatale. Tyle, że ta femme miała być szaleńczo, toksycznie, do granic oddania zakocha, ale tego się nie czuło. Szczególnie, że miałam porównanie z gra aktorską w „Dobrze się kłamie…”, gdzie kipiało od emocji, gdzie ludzie się kochali, czuli się zranieni, oszukani, zdezorientowani, wybaczali, nie wybaczali.

Nie da się ukryć, że nie jestem fanką Joanny Kulig. To świetna aktorka, ale w rolach, które wymagają bycia osobą ciepłą, zakochaną, emocjonalną zachowuje się niczym robot. Jej siostra, Justyna, jest lepszą aktorką i dla mnie to tajemnica świata dlaczego jedna święci triumfy w dobrych filmach, a druga snuje się po serialach.

Resztę środy spędziłam goszczona przez sokramkę, za co dziękuję 🙂 Nie wiem, czy ona zrecenzuje na blogu „Zimną wojnę”, bo może być bardziej okrutna 🙂

 

Kinowo-muzealnie

Niedzielę także spędziłyśmy poza domem. 

W krótkim konkursiku w pewnym miejscu na facebooku wygrałam dwuosobowe zaproszenie na dowolny seans w kinie. Kino akurat znajduje się w mojej okolicy. Znowu zapomniałam o sobie i wybrałam film dla dzieci 🙂 Poszłyśmy z Wiertka na „Gnomy rozrabiają”. Moim zdaniem, film dla kategorii wiekowej 6-10 lat, choć bohaterowie mają trochę więcej – takie wczesne nastolatki. Ale wiadomo, że dzieciaki lubią historie aspirujące, czyli o starszych 😉 Fabuła niby prosta, przewidywalna, z morałem, ale to w końcu rzecz dla młodych ludzi.  Mamy dziewczynę wrzuconą w nowe środowisko, próby zdobycia sympatii „popularnych dziewczyn”, kolegę nerda. Jednak to tło, bo główną scenerią jest stare, dziwne domiszcze i banda krasnali w nim żyjąca. Można by pokusić się o grzebanie w symbolice – krasnale jako świat analogowy, przyrodę, to co wynika z nas, a dziwne stwory, z którymi walczą, to głęboko ukryty, pozbawiony namacalnych kształtów świat, który wciąga. Jak sieć internetowa. Nie będę się kłócić, jeśli to naciągane. Co się rzuca w oczy, to genialne sportretowanie młodych ludzi, którzy poruszają się mając non stop pochylone głowy, wgapione w ekran komórki. Nie widzą tego, co się dookoła nich dzieje, bo świat realny jest na ekranie, nie obok. Obawiam się, że akurat tego, moja córka nie wychwyciła 🙂

Kino było dla mojej córki, tak jak obiad w Macu potem. Dla mnie była wizyta w Muzeum Warszawskiej Pragi. Była o tym krótka dyskusja z Wiertką, która chciała się od tego wymigać i marudziła. Tłumaczyłam jej, że ja coś daję od siebie, ona coś daje od siebie. Będę jeszcze o tym pisać kiedyś, ale głównym argumentem mojego dziecka jest „Ale ty jesteś matką”, czyli mam się poświęcać i rezygnować ze swoich zainteresowań.

Udało nam się zahaczyć o okres świętowania Urodzin Pragi, bo wejście do muzeum było bezpłatne. Nie można było nie wykorzystać takiej okazji. Okazało się, jak już to było widać przy okazji wizyt w innych muzeach, Wiertka dorwała audioprzewodnik i zatopiła się w słuchaniu różnych historii, eksponaty, zdjęcia kompletnie ją nie interesowały. Cieszyłam się, że cokolwiek ją w muzeum zainteresowało.

Opiszę ekspozycje tak jak są usytuowane, nie tak jak oglądałyśmy 🙂 Zacznę tylko, że w sali konferencyjnej była wystawa okolicznościowa, która kończyła się w tę niedzielę – „Przetrwam?”, zdjęcia miejsc na Pradze, które już zostały zburzone (budynków, wnętrz kamienic), albo właśnie zostają likwidowane.

Na parterze jest o Pradze historycznej. Na środku sali stoi wspaniała makieta pokazująca, jak osada wyglądała jeszcze przed nadaniem praw miejskich lub zaraz po. Widać chatki, pola, łąki, kościół i ryneczek w miejscu dzisiejszej ulicy Ratuszowej. Na ścianach są grafiki, reprodukcje, potem zdjęcia – pokazujące dokumenty, miejsca na Pradze od wczesnych wieków, aż po wiek XX. 

Pierwsze piętro, to – na razie rzecz najważniejsza: gablota z oryginalnym aktem nadającym Pradze prawa miejskie. Uważam, że dokument powinien już w Muzeum Pragi zostać na zawsze, skoro dzielnica ma swoje miejsce dokumentujące jej historię. Oprócz tego jest tam ekspozycja pokazująca historyczną Pragę, ale od strony ludzi. Na środku jest miejsce, gdzie złożone są pamiątki, artefakty przyniesione na prośbę muzeum przez mieszkańców. Może nie zawsze są to rzeczy tylko związane z dzielnicą, ale mają swoją sentymentalną wartość – medale, kieliszki, buty, przyrządy. Tam są także instalacje multimedialne, gdzie można wysłuchać historii opowiedzianych przez starych mieszkańców Pragi – o Wedlu, fabryce FSO, fryzjerze, szewcu. Przewodniki są bardzo fajne pomyślane – nie trzeba czekać w kolejce do słuchawek, tylko ma się swoje indywidualne z takim czytnikiem, którym dotyka się czujnika pod opisem. 

Drugie piętro, to wystawa czasowa – „Co słychać na Pradze”. Tutaj praktycznie się słucha. Jest mapa dzielnicy z punkcikami, gdzie po przytknięciu czytnika można posłuchać odgłosów związanych z dzielnicą – lwy w zoo, chorały w katedrze, pszczoły żyjące na dachu centrum handlowego, zgiełk dworca kolejowego. Są tam tez inne stanowiska, gdzie można posłuchać opowieści o tym, jak produkuje się czekoladę w Wedlu, jak rodzą się dzieci w Szpitalu Praskim, jak odbywają się teatrzyki w Baju (oraz można pobawić się lalką). Omówione są tak najważniejsze punkty na Pradze. Dla mnie zaskoczeniem była Katedra Świętego Floriana, bo audycja zaczyna się długim chorałem śpiewanym przez młodych księży. Nie sądziłam, że będzie to takie odprężające 🙂 Można się w tych strzelistych dźwiękach zanurzyć i unieść do góry 🙂 W sali są krzesła, można więc sobie usiąść i posłuchać wszystkiego. Jak wspominałam to (i opowieści na pierwszym piętrze) była ulubiona część zwiedzania dla Wiertki. 

W piwnicach zaś jest ekspozycja dotycząca Pragi dziś i jej historii z ostatnich kilkudziesięciu lat. Piwnice są wysokie, jasne, tyle że – dla klimatu – ściany są obłożone cegłą. Moje dziecko piwnic nie lubi, boi się. Zostawiłam ją więc przy szatni, dałam mój telefon i sama poszłam zwiedzać. Byłam już trochę zmęczona, nie chciałam zostawiać dziecka zbyt długo samego i niestety oglądałam szybko i pobieżnie. A można by tam spędzić sporo czasu. Były zdjęcia z mieszkań praskich – nie tylko młodych, przebojowych, ale także z tych biedniejszych kamienic, zwyczajnych ludzi. Były także słuchowiska, ale czas mnie gonił. Muszę tam kiedyś wrócić.

Spędziłyśmy w muzeum półtorej godziny, ale gdyby poświęciłam części w piwnicy tyle, ile bym chciała, to jeszcze z minimum godzinę by to zajęło. Muzeum jest świetne i każdemu polecam.

Do domu wróciłyśmy po południu, bym mogła trochę posiedzieć na kanapie z nogami podwiniętymi do klatki piersiowej. Tak odpoczywał mój kręgosłup. W niedzielę nie bolał, ale miała uczucie jakby ktoś wsadził mi tam kilogramowy odważnik. Na szczęście, z dnia na dzień jest coraz lepiej. 

Utracona cześć Katarzyny Blum

Jak wspomniałam wcześniej, zabiegany czwartek nie skończył się szybko, bo na 18:00 poszłam do Kina Praha na jeden z filmów wyświetlanym w ramach Wiosny Filmów. Nie wybrałabym go, gdybym nie wiedziała, że po projekcji będzie jeszcze dyskusja z panelistami.

O powieści „Utracona cześć Katarzyny Blum” Heinricha Böll’a już kiedyś pisałam, trochę streszczałam. Zrobię to jeszcze raz, bo choć od jej wydania minęły cztery dekady, choć krytykowała ówczesną, niemiecką prasę tabloidową, to najgorsze jest to, że cała ta machina jest nadal aktualna i nadal sprawnie działa. Gdy czytałam ją po raz pierwszy, kilkanaście lat temu, jeszcze była dla mnie ciekawostką. Potem ze zgrozą zobaczyłam, że ta historia się aktualizuje.

Katarzyna jest zamkniętą w sobie kobietą w okolicach trzydziestki, nazywaną przez koleżanki „mniszką”. Trafia jej się coś, co łatwo można by przerobić w łzawą, wzruszającą historyjkę miłosną. Na zabawie karnawałowej u ciotki (w miejscu absolutnie zaufanym) poznaje nieznajomego mężczyznę, który przypadkiem (jak się okaże, nie do końca) został tam ściągnięty z jakiejś restauracji. Ot, gość idąc na przyjęcie, zabiera nowo poznaną osobę ze sobą. Dwoje ludzi rozmawia ze sobą, czuje nić porozumienia i Katarzyna decyduje się spędzić z tym mężczyzną noc w swoim mieszkaniu. 

Rankiem, gdy budzi się sama, do jej mieszkania włamuje się brygada antyterrorystyczna, z policją, prokuratorem. A pod blokiem czekają przedstawiciele prasy i telewizji z kamerami aparatami fotograficznymi. Okazuje się, że tajemniczy mężczyzna jest anarchistą. Przypomnę, że powieść powstała w 1974 roku, więc świeżo po atakach Frakcji Czerwonej Armii. To tak, jakby dziewczyna poznała dziś śniadego, uroczego chłopaka, który rano okazuje się islamskim terrorystą świeżo po ataku bombowym.

Cała powieść o jest o tym, jak traktowana jest osoba – przypadkowo wplątana w sytuację, a uznana za zaangażowanego członka wydarzeń – przez policję, media. Prokurator i śledczy traktują ją jak puszczalską, tabloid dociera do członków jej rodziny, znajomych i puszcza na pierwszej stronie artykuły z kompletnie wymyślonymi słowami tych osób. Katarzyna odbiera obelżywe telefony, dostaje mnóstwo obscenicznych listów. Jest narażona na chamskie komentarze w miejscach publicznych. Wie, że media kłamią, ale też wie, że ludzie wierzą mediom. To jest prawda. Böll krok po kroku, kartka po kartce – a reżyserzy Volker Schlöndorff i Margarethe von Trotta scena po scenie – pokazują, jak kobieta traci twarz, godność, prawo do swojego ciała. Aż do momentu, gdy bezsilna robi coś tragicznego.

Ogląda się to i czuje, że taka sytuacja mogłaby się wydarzyć dzisiaj. Wystarczy poczytać komentarze w mediach społecznościowych. Obraźliwe wyzwiska o „rozkładaniu nóg”, „puszczaniu się z ciapatym” oraz oczywiście tradycyjne życzenie „rytualnego gwałtu zbiorowego przez muzułmanów”. Dygresja – ktoś mi poda jakiś element sacrum, który mówi, że jakikolwiek gwałt zbiorowy ma cechy rytuału? Wiem, autorzy tego powiedzenia nie są zbyt lotni. Z jednej strony, zjawisko oblewania jakiejś osoby kubłem pomyj ma dziś jeszcze większy zasięg. Z drugiej strony – jest jakiś okruch szansy na obronę.

Jednak nie zawsze. Na koniec pokażę przykład, na jaki się niedawno natknęłam. Jakaś dziewczyna napisała na FB na stronie sieci kawiarń wpis o tym, że barista zrobił jej nie taki szlaczek z mleka na kawie i zniszczył jej całą koncepcję. Podobno, to kolega zrobił jej głupi żart, pisząc z jej konta. I jej wpis, jako screen (więc usunięcie go nic nie pomoże), zaczął krążyć po FB, a wiele instytucji (ha, ha, ha, to takie zabawne), nie zadało sobie trudu by zamalować dane osobowe. Wpis był posyłany dalej przez setki ludzi i setki ludzi. Z komentarzami – obraźliwymi, wulgarnymi. Jej zdjęcie, imię, nazwisko wycierano po internecie przez kilka dni. Tego szaleństwa nie można było zatrzymać. I to może spotkać każdego z nas – nawet jeśli napisał coś rozsądnego, inteligentnego. To coś może zostać zniszczone przez internetowych kretynów.

Jeśli wydaje ci się, że strzeżesz swoich danych osobowych, zdjęć jak oka w głowie i jesteś niewinny niczym lilijka, to tylko ci się wydaje. W momencie, w którym media postanowią ustanowić cię bohaterem serii newsów, nie masz szans. A mogą to zrobić z błahego powodu. I nikt nie będzie dociekał, czy jest prawdziwy. Przecież skoro napisał to jego ulubiony portal, to jest to prawdą.

O dyskusji napiszę w innym wpisie, bo tu już powoli brakuje miejsca 🙂

 

PS: Książkę mam, mogę pożyczyć 😉

Seksualność niczym damska torebka, cz. 1

Czasami różne ciekawe rzeczy zbiegają się w czasie. Dzień Kobiet uczciłam wizytą w kinie na „Sztuce kochania” – ekscentrycznie, bo wybrałam się z kolegą gejem, który w dodatku zapłacił za oba bilety i przyniósł ciasteczka czekoladowe.

Film mi się strasznie spodobał, a że jestem łatwo wzruszająca się, to nawet w niektórych momentach trochę łzawiłam 😉 Polecam każdemu, kto jeszcze nie oglądał, a jeszcze będzie miał okazję. Fakt, że reżyserowany przez kobietę w czasach Marszów Kobiet, bardzo mocno podkreśla właśnie kobiecą siłę i solidarność. Walkę o prawa kobiet do przeżywania seksu równie radośnie, co mężczyźni. Pakt i wsparcie żon członków partii uznałabym za wątek wymyślony, gdyby nie to, że Wisłocka sama o tym opowiadała. Miała Zespół Aspergera – Aspi nie wymyślają, nie konfabulują 🙂 Magdalena Boczarska, znana dotąd z obrzeży dobrego kina (w rolach teatralnych jej nie widziałam) stworzyła wspaniałą postać. Szczególnie sceny na samym końcu, wywiad z Wisłocką – to totalne przeobrażenie w inną osobę. Ona stała się Wisłocką.

Na marginesie dodam tylko, że na Marsz Kobiet nie poszłam – byłam na niedzielnej Manifie. Trudno. Spędziłam resztę dnia z dzieckiem.

Za to w czwartek byłam na wykładzie Kawiarni Naukowej, doktor Alicja Długołęcka opowiadała o „Współczesnym spojrzeniu na seksualność kobiet”. Chyba nie uda mi się poruszyć wszystkich ciekawych wątków w tym wpisie. Wykład był w większości opowieścią o badaniach nad seksualnością kobiet od wieku XIX. Dużo rzeczy mi znajomych, ale fajnie posłuchać. Wychodzi na to, że do pewnego momentu każda z kultur – chrześcijaństwo, islam, hinduizm postrzegała popęd kobiety jako większy, ale też trudniejszy do okiełznania. Jako, że to co męskie było punktem odniesienia dla normy, konsekwencje tego były różne – od posądzeń o czary, przez wędrującą w histerii macicę, po wycinanie łechtaczek dla uspokojenia. Dopiero XIX wiek uznał, że kobieta jest aseksualna i nie odczuwa pożądania. Ciekawe jak wyglądał ten proces, który do tego doprowadził? W końcu jeszcze w XVIII wieku panie dość swobodnie sobie poczynały.

Wiek XX to badania nad seksualnością – Masters, Johnson, Kinsley. Jednak to dopiero przełom wieku XX i XXI to czas, gdy badania przejęły kobiety. I wreszcie sprawa ruszyła do przodu.

Bo dotąd seksualność człowieka, to była seksualność mężczyzny. Jak szachownica. Prosta. Akcja, reakcja. Jeden, zero. Podniecenie, plateau, orgazm, odprężenie. Pudełeczka, szufladeczki. A okazało się, że seksualność kobiety jest jak dywan turecki, jak damska torebka. Elastyczna, wszechstronna, płynna, podlegająca w czasie zmianom natężenia pożądania. Podniecenie, plateau, orgazm… i czasami większe podniecenie. Żadne tam odprężenie. W najlepszym wypadku powolne opadanie pożądania. Nic dziwnego, że kobiety były uważane za nienasycone. Już w „Młocie na czarownice” o tym pisali 😉

A o innych przemyśleniach z wykładu, będzie w innym wpisie 🙂

Filmowo – Chemia

Przedłużając umowę z siecią kablową, za późno przypomniałam sobie, że powinnam zablokować inne kanały i skoro już za nie płacę, to korzystam 🙂 Mam tam odblokowane m.in. HBO. I wczoraj trafiłam na „Chemię”. Scenariusz luźno inspirowany na życiu i chorobie Marzeny Prokopowicz założycielki fundacji Rak’n Roll.

Już wcześniej zastanawiałam się, co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się o śmiertelnej chorobie (wraca co jakiś czas ten strach). Bo, że rak to choroba śmiertelna jestem przekonana. Wiem, że są znane historie wygranej walki z tą chorobą – Krystyna Kofta, Jerzy Stuhr. A jest jeszcze więcej przykładów porażki. I nie znam osobiście nikogo, kto przez raka z sukcesem by przeszedł. A znam kilkoro, którzy już zmarli.

No dobra. W obliczu diagnozy można zrobić dwie rzeczy – leczyć się, wydłużyć życie, ale spędzić je w bólu, mdłościach, gorączce. Zostawić rzeczy swojemu biegowi, rzucić w cholerę zajęcia, na które marnuje się czas i żyć pełnią życia. Krótko, ale fajnie. Sama się zastanawiam, czy nie wybrałabym drugiej opcji. Skoro i tak śmierć jest prawie pewna.

I z takiego założenia wychodzi bohaterka filmu. Sam film jest – moim zdaniem nierówny. Ma przepiękną ścieżkę muzyczną, piosenki, animacje komputerowe pomiędzy scenami. Jednak historia rozbija się na dwie. Najpierw pełna radości i szaleństwa kobieta, która ostatnie chwile chce przeżyć na pełnym gazie. Jest kolorowo, intensywnie, szybko. Potem sceny nasycają się chłodnymi kolorami, tempo zwalnia, bo kobieta z miłości decyduje się walczyć o życie. A rak powoli obejmuje nie tylko ją, ale także związek, rodzinę. Bo wszystko kręci się wokół niego. Jest trzecim w tym trójkącie. A dwoje ludzi już dawno nie ma w sobie radości, błysku, ani kolorów.

Jest to też film o strachu przed śmiercią. Najpierw ucieka się przed tym strachem w seks, szybką jazdę samochodem i imprezę. Potem walczy się o życie, z ogromnym strachem na ramieniu. Na koniec przychodzi pogodzenie się z nim. Bo wyjścia już nie ma.

Jest też wątek ciąży i raka. Zapewne istotny dla jednej z akcji fundacji „Boskie matki” – o tym, że można leczyć raka i urodzić dziecko. Został wpleciony trochę z obowiązku i zwisa sobie z boku niczym sznurek. Bo, kiedy dziecko się rodzi, nie wiemy jaką bohaterka jest matką, jaki ma stosunek do swojego dziecka, czy jest w niej refleksja na temat zostawienia tego dziecka na tym świecie bez jednego rodzica. Jest scena przyjęcia urodzinowego dziecka, które dla bohaterki jest pretekstem do wygłoszenia kilku zdań o jej walce z rakiem. Może to było właśnie zamierzone. To odcięcie i samotność bohaterki, oraz obsesyjne skupienie się tylko na nie puszczeniu tych ostatnich nitek życia.

Pisałam, że dla mnie film jest nierówny, ale gdyby ktoś chciał kiedyś obejrzeć, to polecam.