Oto jak człowiek ze strefy klimatu umiarkowanego przeżywa upały.
Lubię lato i jak jest gorąco, ale już jednak nie wtedy, gdy muszę być aktywna zawodowo.
W nocy nie mogłam zasnąć, bo w pokoju było duszno. Mieszkanie jest na stronę zachodnią, okna tylko na jedną stronę, więc przewiewu nie ma, wiatrak chodził cały dzień, zasłony zaciągnięte. I co z tego. Termometru nie mam. Co by mi pomógł. Zasnęłam przy uchylonych mocno drzwiach balkonowych, choć nigdy tego nie robię, bo boję się, że na niskim piętrze ktoś może wejść i mnie okraść, zatłuc młotkiem, albo związać i torturować. W sumie, po co się chwalę?
Rano obudził mnie budzik. Jedna drzemka, druga drzemka po drzemce, drzemka poganiająca drzemkę. Zawsze tak się budzę, wychylając na powierzchnię, jak nurek z dna oceanu. W końcu ocknęłam się o godzinie, o której już powinnam wstać. Mycie, ubieranie się, robienie kanapki, herbata, kawa, chwila na kanapie. W pokoju nadal duszno, powietrze się gęsto kłębi. Prawie znowu przysypiam. A może by tak później pojechać do pracy?
Nagle patrzę na zegarek i widzę na nim 8:01. Co jest do cholery? Przecież miała być 7:01. Od 8:00 ja zaczynam pracę. Okazało się, że po wyłączeniu drzemki w telefonie, zasnęłam ponownie i obudziłam się w równo godzinę później, o czasie, gdy mój autobus mijał już przystanek. Przez prawie całą godzinę, kontrolując czas, nie połapałam się, że zamiast po 6:00, jest po 7:00. To znaczy, widziałam tę siódemkę, ale nic w moim mózgu nie reagowało.
W połowie podróży autobusem, byłam już mokra od potu. A stałam pod nawiewem. Na ulicy mijałam chłopaka pod parasolką. Fakt, że czarną, ale jest to jakiś pomysł. Jutro chyba pojadę do pracy naga.
Dobrze, że zaczynamy pracę pomiędzy 7 a 9, z ośmiogodzinny dniem pracy. Po prostu dłużej dziś posiedziałam.